Recenzja filmu

Wojna o jutro (2021)
Chris McKay
Chris Pratt
Yvonne Strahovski

Konflikt pokoleń

McKay rzadko kiedy zatrzymuje się, żeby podumać. Trudno jednak czynić z tego zarzut, bo to nie publicystyczna rozprawka, lecz kino akcji. Niezbyt wysokiego lotu - ale nie tyle przez jakość
Konflikt pokoleń
Czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał, głosi przysłowie, jedno z nielicznych prawdziwie słusznych. Całe szczęście, że Dan Forester zdążył piętnaście lat temu nie tylko odhaczyć Irak, ale i zrobić dyplom z biologii, bo inaczej ludzkość miałaby przechlapane. Jak się bowiem okaże, do odparcia inwazji z kosmosu konieczny jest nie tylko twardy jak stal biceps, lecz i szare komórki. Na szczęście nasz potencjalny wybawca to pełny pakiet: chłop, co zanim da po mordzie, to uprzednio bezbłędnie obliczy kąt ciosu.

Między innymi dlatego trudno uwierzyć w Chrisa Pratta silącego się na zgrywanie przeciętniaka z przedmieścia, nauczyciela z podstawówki, który smętnie czeka na dzień, kiedy będzie mu dane zrealizować pełnię swojego potencjału. Choć stara się jak może, to kiedy zdejmuje koszulę i świeci godnymi niekłamanego podziwu musculus rectus abdominus, wiemy, że to tylko przykrywka, a przed nami stoi facet, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Pratt sprawdza się nieźle jako wyrywający się przed peleton ekspresyjny lider. Trochę szkoda, że jest tutaj umyślnie przygaszony, bo czasem ewidentnie się męczy. Jego dusza gra rocka, a każą mu tańczyć poloneza. Przynajmniej do czasu.



Ale, jako że film trwa prawie dwie i pół godziny, pierwszą dawkę akcji zażyjemy mniej więcej po pięćdziesięciu minutach. Co nie znaczy, że jest nudno. Bynajmniej, bo sam koncept i punkt wyjścia dla późniejszej strzelaniny jest całkiem niezły. Chodzi o to, że przybysze z przyszłości ostrzegają teraźniejszych nas przed atakiem obcych, do którego dojdzie za niecałe trzydzieści lat. Ludzkość jutra jednak ledwie zipie, potrzebni są więc poborowi z dzisiaj, których przy pomocy specjalnej maszyny ekspediuje się prosto na linię frontu.

Do oddziału z Danem trafiają między innymi Charlie (świetny Sam Richardson), ścisły umysł z wysokiego korporacyjnego stołka, Dorian (Edwin Hodge), doświadczony zabijaka, który leci do przyszłości już po raz trzeci, oraz para przypadkowych osób mających za zadanie spektakularnie zginąć ku uciesze gawiedzi. Co ciekawe, nie ma tu przyszykowanego romansu między Danem a koleżanką z frontu, bo praktycznie jedyna kobieta z pierwszego planu, jaką spotyka, to jego całkiem dorosła już córka. Mógł to być fajny punkt zapalny dla konfliktu osobowościowego, lecz ich relacje ograniczają się do deklaratywnego wygłaszania napuszonych kwestii i wylewania żalu za to, co dla jednego z nich jest już minione, a dla drugiego jeszcze nie nastąpiło.



Równie istotne, co wypełnienie militarnego obowiązku, staje się dla Dana pozlepianie relacji rodzinnych — ma też bowiem na pieńku z ojcem, granym przez zgrabnie przypakowanego J.K. Simmonsa. Następuje to niby na marginesie tytułowej wojny o jutro, ale jest tak naprawdę treścią filmu. Dowiadując się od córki prawdy o sobie, mężczyzna usiłuje przede wszystkim naprawić swoje przyszłe błędy. A że droga ku temu prowadzi przez krwiożercze bestie z kosmosu? Cóż, tym gorzej dla nich.

Specjalnie nie mówię nic o owych stworach, chcąc dostosować się do filmowej narracji. W końcu, jak mówi jedna z żołnierek, gdyby poborowi dowiedzieli się, z czym będą mieli do czynienia, wtedy dezerterowaliby hurtem. Nie chcę przez to powiedzieć, że wy ucieklibyście sprzed ekranu, po prostu taki zabieg potęguje ciekawość. Na mocy umowy z Paramount Pictures film jest zresztą dostępny wyłącznie na platformie Amazon Prime Video, teoretycznie można więc sobie deczko przewinąć i zobaczyć, co nas czeka. Pasowałoby to nawet do motywu podróży w czasie - ale kto tak robi? Pewnie ci sami degeneraci, którzy czytają zakończenie książki przed jej rozpoczęciem.

Innym problemem poruszonym w filmie Chrisa McKaya ("LEGO® BATMAN: FILM") jest kwestia odpowiedzialności za następne pokolenia, uporczywe zrzucanie z siebie winy za to, co wydarzy się za trzydzieści czy ileś tam lat, albo raczej — konieczność przyjęcia na swoje barki ciężaru, który samemu się przytargało. McKay absolutnie nie próbuje wytykać nikogo palcem i nie każe autorytarnie wypić nam piwa, które nawarzyliśmy. Mowa przecież o hollywoodzkim blockbusterze, a te nie mogą wywoływać u nas wyrzutów sumienia. Dlatego proekologiczna wymowa jest tu oczywista, choć jedynie liźnięta.



Kosmiczne bestie można śmiało potraktować jako metafory wszystkiego, co dzisiaj jest jedynie uciążliwością, ale za trzydzieści lat będzie miało katastrofalne skutki — chociażby globalnego ocieplenia będącego pośrednio wynikiem kompletnej niefrasobliwości konsumenckiej (nie przypadkiem finał filmu rozgrywa się na lodowcu). Jasne, ja już wtedy będę, przynajmniej teoretycznie, na emeryturze, ale jaki świat przyszykujemy dla tych, którzy przyjdą po nas?

McKay rzadko kiedy zatrzymuje się, żeby nad tym podumać. Trudno jednak czynić z tego zarzut, bo to nie publicystyczna rozprawka, lecz kino akcji. Niezbyt wysokiego lotu - ale nie tyle przez jakość wykonania (bynajmniej), co z powodu zmarnowanych szans. Słabo rozwinięte postacie i ich problemy zarysowane cieniutkim ołóweczkiem, środowiska wyciśnięte z maszynki CGI, marne dialogi i szablonowo rozwiązywane konflikty może i nie psują samej zabawy towarzyszącej oglądaniu, ale zdradzają irytujący brak ambicji. Idzie się tu po linii najmniejszego oporu. Cóż, na pewno nie kręcono tego filmu z takim zapałem, jakby jutra miało nie być.
1 10
Moja ocena:
6
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones